Historia będzie niezwykła, choć dla większości będzie po prostu przypadkiem. 26 maja, Dzień Mamy. Pojechaliśmy na plażę Uboka. Na mojej szyi zawieszony jest łańcuszek z malutką ikoną Matki Bożej i Jezusa (Umilenie, czyli MB Czułości). Przed wejściem do wody zdejmuję łańcuszek z ikoną i wkładam do malutkiej saszetki na kluczyk do auta (uszytej przez Helenkę, specjalnie dla Tatusia). Zwykle takie cenne rzeczy lądują w Maćkowym portfelu, ale tym razem saszetka była bardziej na wierzchu… Oczywiście wkładając ikonę planuję powiedzieć Maćkowi, żeby wiedział, że tam ona jest, ale…coś rozprasza mnie i zapominam. Pływamy, opalamy się, ja odmawiam część różańca i tak mija dzień. Przy pakowaniu gratów, Jacek wrzeszczy niemiłosiernie (on nie ma ochoty wracać do domu), aż czuję kłucie w mózgu od jego krzyku. Z takim akompaniamentem idziemy ścieżką ku górze, do auta. Pakujemy brykę i z syreną w aucie ruszamy do domu. Przy kolacji kładę rękę na szyję i… nie mam ikony. No tak, bo jest w saszetce. Otwieram małą torebeczkę na kluczyk do auta, zaglądam, klucz, drugi kluczyk do boksa i… pustka. Nie ma ikony. Mówię do Maćka, że tam włożyłam łańcuszek. On zaskoczony przyznaje, że rzeczywiście, gdy wyciągał kluczyk, aby otworzyć auto, coś mu zadzwoniło przy nogach, ale uznał, że to jakiś kamyk, albo kapsel i nie zwrócił uwagi na ten fakt. Przeprasza. Ale nie ma za co. To ja nie powiedziałam, żeby uważał, gdy będzie otwierał saszetkę. Jest mi smutno. Dzień Mamy bez mojej Mateczki!
Maciek zaraz zrywa się, by jechać i szukać. Waham się, to przecież 20 min w jedną stronę, a zaraz będzie zmierzch. Ale przystaję na jego propozycję, z nadzieją myślę, że się znajdzie moja Zguba. Marynia i Bartuś także ruszają z Tatusiem na poszukiwania, choć już są w piżamach. Moja piżamowa grupa detektywistyczna 😉 Ja idę położyć spać Jacka. Po godzinie, gdy młody już śpi, schodzę na dół i razem z Helusią czekamy na poszukiwaczy.
Powrócili. Z niczym. Przeszukana cała ścieżka, nawet do plaży. A przy aucie porządnie przetrząśnięte krzaki. Nic. Ale nie jest mi smutno. Ani trochę. Zaczynam myśleć, że Matka wiedziała, gdzie trafi. I że może właśnie trzyma Ją ktoś, kto bardziej Jej potrzebował w tym momencie życia. A ja… no cóż, napiszę nową malutką ikonę. Oprawa ze złota… Tak, szkoda jej. Ale może znów zamówię u p. Marka (złotnika) takie małe dzieło sztuki i nowa ikona otrzyma nową oprawę? Tym razem z turkusem 😉
Przy wieczornym czytaniu dzieci pytają mnie, czy jest mi smutno. Pytają ile była warta. Opowiadam, no nie mało, ale czy to jest ważne? Znów powtarzam im, że Matka jest tam, gdzie ma być.
27 maja, dzień po zgubieniu ikony. Rano Maciek kilka razy mówi, że szkoda tej zgubionej ikony. On też już jedną zgubił. Co za zbieg okoliczności, też na Chorwacji, na Hvarze, też na parkingu, też wracał i szukał – nie odnalazł. Ale postanawiamy jeszcze poszukać przy ścieżce, gdy będziemy schodzić na plażę dziś.
Wysiadamy z auta, ja z trójką starszych, Jacek śpi, więc zostaje z Maćkiem. Dzieci przypominają mi, gdzie wczoraj szukały ikony. Rozglądam się tuż przy ścieżce. Pstrokacizna podłoża jest taka, że nie sposób odnaleźć tu cokolwiek. Chyba tylko wykrywacz metalu by dał radę. Stwierdzam, że ktoś musiał ją znaleźć i zabrać, lub poleciała w chaszcze i nie ma ludzkiej siły, by Ją odnaleźć. I nagle mój wzrok przyciąga jakby małe, zużyte sreberko. Ona odnalazła mnie. Jest! Moja Matka Czułości, Jej wizerunek na brązowo, bordowej ziemi z białymi wapiennymi kamyczkami prawie zlewa się z tłem! Podnoszę. Całuję. I wiem, że to Ona znalazła mnie. Ja bym nie dała rady!
Maciek przychodzi po jakimś czasie z Jackiem, pyta czy szukałam. Ja patrzę na niego, a on dostrzega łańcuszek na mojej szyi. Gdzie była? Jak znalazłaś? Ja tam szukałem!
Jest. Zawsze jest. Cieszę się, że mnie odnalazła! Zwłaszcza, że właśnie 26 maja zaczęliśmy z Rodzicami kolejną Pompejankę za Maćka.