Međugorje i Blagaj

Dziś rano ruszamy do Međugorje. Chcemy być na miejscu dość wcześnie, aby uniknąć masy pielgrzymów. Udaje się nam wyruszyć na Górę Objawień przed 10:00, nie ma wielu osób na szlaku, ale nie jest tak spokojnie jak na Križevac. Zanosimy na szczyt nasze intencje, aby powierzyć je Matce Bożej. Pierwszy odcinek Marynia idzie sama, później ląduje u mnie w nosidle, Helcia i Bartuś kroczą dzielnie na szczyt. Tam w cieniu drzew odmawiamy różaniec i po chwili zadumy ruszamy na dół. Robimy małe zakupy w przydrożnych kramach i wybieramy się w stronę Blagaja. Droga jest całkiem przyjemna, cieszymy się, że mamy Landka 🙂 Myślę, że o Dodge’a byśmy się musieli lekko obawiać na niektórych szutrówkach.

Góra Objawień

Blagaj, kolejna atrakcja turystyczna na mapkach turystycznych. Rzeczywistość, jak to bywa – przereklamowana. Klasztor nie tak urokliwy, jak na zdjęciach w folderach, wnętrze mocno ubogie, pozbawione prawie wszystkich sprzętów. Ciekawostką są pomieszczenia służące za toalety oraz łaźnia do obmyć rytualnych, w której suficie góruje kopuła z otworami w kształcie gwiazdek wypełnionych kolorowym szkłem. Kiedy światło słońca prześlizguje się tymi otworami, tworzy to przyjemne wrażenie we wnętrzu łaźni. Po obejściu klasztoru zatrzymujemy się w jednej z restauracji, tuż nad brzegiem rzeki Buny, wypływającej z jaskini u stóp klasztoru. Ja i Maciek zamawiamy pstrągi, dzieci dostają kotlet cielęcy. I jak to zwykle bywa, mają dużą ochotę na ziemniaki, których jest niewiele 😉 Rybki pyszne, kotlet równie smakowity. Zamawiamy też z ciekawości kawę po bośniacku. Pan przynosi nam na miedzianym talerzyku, miedziany imbryczek wypełniony czarną jak smoła kawą, miesza ją, aż na wierzchu pojawi się jasno brązowa pianka, następnie pyta nas czy z cukrem, sięga po kostkę cukru do miedzianej, malutkiej cukierniczki, wrzuca do ceramicznego maleńkiego kubeczka, umieszczonego w miedzianej osłonce i zalewa kawą z imbryczka. Kawa tak mocna, że aby ją móc wypić wrzucamy po jeszcze jednej kostce cukru. Ciekawe doświadczenie, jednak wolimy naszą kawę po głogoczowsku.

Blagaj

Przechodzimy przez most na drugą stronę rzeki. Stamtąd rozpościera się piękny widok na klasztor i na jaskinię, z której wypływa rzeka Buna. Dzieci jojczą, aby popłynąć łódką do wnętrza jaskini. Zawieramy umowę – jeśli koszt łódki dla naszej całej rodziny nie będzie wyższy niż 10 KM to płyniemy. Na miejscu okazuje się, że musimy zapłacić 12 KM (24zł). Dzieci patrzą oczami, jak kot na Shreka. Zgadzam się. I muszę powiedzieć, że mimo krótkiego „rejsu”, warto było, choćby dla przyjemnego powietrza, które owiało nas we wnętrzu jaskini oraz dla przepięknego turkusowego koloru wody pod nami. Pan udzielił nam kilku informacji na temat jaskini, z tego co zrozumieliśmy, podobno ma ona 700m długości i około 14 m głębokości. Pokazał nam zdjęcia 2 komnat (jaskiń), które zostały odkryte w jej wnętrzu. Woda Buny, jest źródłem wody pitnej, ma stałą temp. 10 stopni i jest przejrzysta i bardzo smaczna, na pewno przynosi przyjemne orzeźwienie przy ponad 30 stopniowym skwarze. Marynia wisi prawie za burtą, aby zaczerpnąć rączką kropelki wody. Dzieci ucieszone. Wracamy do autka i podjeżdżamy jeszcze do Twierdzy Stjepana Hercoga. Marynia zasnęła już w drodze, więc do ruin wybiera się Maciek, Helcia i Bartuś. Ruiny imponujące, a i widok zapierający dech w piersiach.

Widok z twierdzy Stjepana

Dzika plaża nieopodal Drvenika i pyszny obiadek

Dzisiejszy dzień zaplanowany był pod znakiem plaży. Wybraliśmy miejsce, które dwa razy odwiedziliśmy w zeszłym roku (w maju) i bardzo nam przypadło do gustu. To dzika plaża nieopodal Drvenika. Co prawda nie ma tu wyznaczonego kąpieliska, ale zejście do wody jest łagodne, woda cieplejsza niż w Gradacu, czystsza i mało tu ludzi.  Miło zaskoczył nas także fakt, że plaża okazała się czystsza niż rok temu. Dzieci wyszalały się dziś do woli, obserwowały masę rybek, które dało się zobaczyć nawet bez okularków. W drodze powrotnej, troszkę niepewni zatrzymaliśmy się na jedzone 😉 Oczywiście po właściwej stronie granicy, czyli już w Bośni. Niepozorna z zewnątrz restauracja Bago (opinie na tripadvisor) okazała się naprawdę wyszukanym miejscem, a jak potem doczytaliśmy w karcie dań, serwowała głównie ryby. I tu piękna niespodzianka, gdyż w menu znajdował się zubatac (dentex), ryba która utkwiła nam w pamięci z podróży na Hvar. Zamówiliśmy dwie oraz oradę. Uczta dla podniebienia była nieziemska. Chyba najlepszy nasz posiłek na Bałkanach!

Vjetrenica i Počitelj

Dzień rozpoczęty mszą świętą musiał być udany. I był. Zebraliśmy się dość żwawo na 8:00 do kościoła w Orasacu. Po mszy spakowaliśmy resztę rzeczy i już po 10:00 jechaliśmy w kierunku granicy w Orahov Do. Tak, to to samo przejście, o którym sam Pan Bóg zapomniał, droga wąska, na pustkowiu, wokół góry i krępa, spalona słońcem roślinność.

Dość szybko dotarliśmy do Vjetrenicy. Przebraliśmy się w długie spodnie i górskie butki, bluzy i kurtki wzięliśmy do rąk. Na polu 32 stopnie na plusie, a my stajemy u wylotu jaskini i zaczynamy dygotać z zimna, które wionie z jej wnętrza. Szybko ubieramy bluzy i kurtki, a dzieci nawet naciągają na głowy czapki. Maciek szybko załatwia bilety wstępu i czekamy na pełną godzinę wejścia. O 12:00 wraz z przewodnikiem i dwiema innymi osobami ruszamy wgłąb pieczary. Wiatr hula tu z prędkością 15m/s i daje się mocno we znaki przy panującej tu stałej temperaturze 11-12 stopni Celsjusza. Jaskinia ma przeszło 20 km długości, ale zwiedzać można niespełna kilometrowy odcinek, który i tak dostarcza niezapomnianych wrażeń estetycznych i termicznych 😉 Podążamy specjalnie przygotowanym chodnikiem i w niewielkiej ilości światła podziwiamy przeróżne formy naciekowe na skałach. Główny korytarz wyrzeźbiony przez płynącą tu niegdyś rzekę jest imponującej wielkości. Na ścianach widać zwisające stalaktyty, tworzące kurtynę, ogromne żyrandole ze stalaktytów, wypełzające z podłoża stalagmity, niektóre posiadające swoje nazwy – bliźniaczki, czy głowa niedźwiedzia, rzeczywiście przywołują swoją formą takie skojarzenia, choć dzieciom kojarzą się np. z rakietą, czy tronem.

Jaskinia Vjetrenica

Część form połyskuje w świetle latarki przewodnika, to kryształki kalcytu i inne minerały, które wytrąciły się tu z sączącej się tysiące lat wody. Połączone stalaktyty i stalagmity tworzą kolumny, które jakby chciały wesprzeć strop jaskini.

Jaskinia Vjetrenica

Niektóre miejsca pełne są malusieńkich szpilek, zwisających nad naszymi głowami, inne tworzą przepiękne „baseny”, które w fantazyjny sposób tworzą nieregularne, wijące się zbiorniki na kapiącą wodę. Dochodzimy do miejsca, gdzie można zobaczyć „stół i krzesła” wyciosane z kamienia. To pozostałości, które przetrwały tu od tysięcy lat, a wytworzyła je ludzka ręka. Odrobinę dalej w jednym z „baseników” przewodnik pokazuje nam proteusa – niby jaszczurka, poruszająca się troszkę jak wąż, posiadająca jednak odnóża, przebywająca w wodzie, ale od czasu do czasu polująca poza nią. Proteus to stworzenia, które posiada zarówno płuca, jak i skrzela, nie ma oczu (są pod skórą), przezroczysto białe, żyje od 60 do 100 lat, może przetrwać bez jedzenia od 10 do 12 lat!!! (Jaka szkoda, że nasze dzieci tak nie mają – Marynia w połowie zwiedzania wołała już mniam, mniam.) Wpatrujemy się w tą osobliwość natury i przypomina się nam książka Petera Wohllebena (Nieznane więzi natury), gdzie opisuje on niezwykłe stworzenia żyjące kilka, kilkanaście metrów pod ziemią, których metabolizm jest całkowicie spowolniony, które prawie nie mają barwy i które żyją bardzo długo i teraz mamy możliwość połączyć te fakty! Proteus – przykład tychże więzi… Zachwyceni wycieczką, ruszamy w drogę powrotną. Po opuszczeniu jaskini, ja i Helcia mamy dziwne uczucie, jakby odmrożonych rąk. Nic dziwnego, godzinę przebywaliśmy w temperaturze około 11 stopni, a teraz otacza nas powietrze, które ma ponad 30!

Po przerwie na obiadek udajemy się w kierunku Počitelj. Droga dostarcza nam wielu wrażeń i pięknych widoków.

Miasto robi naprawdę wspaniałe wrażenie. Usytuowane na zboczu góry pozwala się zdobyć tylko pokonując strome schody, które pną się ku średniowiecznej tureckiej twierdzy. Widok stąd imponujący, w dole miasto z kamiennymi dachami z łupków z kominami przykrytymi, jakby czapeczkami ze szpikulcem, wieża zegarowa, meczet.

Počitelj

Wszędzie drzewa uginające się od granatów, strome murki i schody. Bezgłośnie i tak skromnie. Bez szału turystycznego i bez kiczu. Zwiedzamy także meczet. Wkładam ciemny płaszcz z kapturem i wchodzimy wszyscy do wnętrza. Oczywiście bez butów (wiedzą jak to zrobić, aby nie musieć sprzątać, jest prawo i nikt nie dyskutuje) cichutko oglądamy gołe ściany. Kilka kolorowych szybek w ażurowych okach, kilka malunków, schodki, koran, dywaniki… Pusto, cicho i nieobecnie. Brakuje choćby iskry Tego, w którego wierzą. Spoglądamy na dwóch mężczyzn, którzy właśnie weszli się modlić. Jest w tej modlitwie wielka gorliwość. Cóż za kontrast, pustka miejsca i gorliwość serca, jasna i zdecydowana postawa wiary. Zastanawiające w kontekście naszej nieraz bierności. Wychodzimy. Pan nie pobiera od nas żadnej opłaty. Uśmiecha się i macha ręką. Wracamy do autka i mkniemy na nocleg. Piękny dzień, znów do ostatniej kropli wypity.

Plaża po raz III

Cóż tu pisać, jak w tytule, bez ciśnienia pojechaliśmy na tą samą plażę co wczoraj. Pogoda piękna, woda cieplutka, mnóstwo rybek. Za to Marysia poszła dziś na całość – porwała kółko Helusi i ujeżdżała je, znaczy upływała ile mogła. Miała z tego taką radochę, że nie chciała za nic oddać Heli kółka. Choć kilka razy też leżała na brzuszku na brzegu i próbowała unosić się na wodzie. Szło jej nieźle, nie poddawała się nawet, gdy woda zalewała jej buźkę. Teraz czas na pakowanie, jutro po mszy w kościele w Orasacu wyruszamy w do Bośni, po drodze mając w planie zwiedzić jaskinię Vjetrenicę.

Veliki Zal po raz drugi i Arboretum Trsteno

Poranek i wczesne popołudnie spędziliśmy w pięknym słońcu na plaży. Dziś nawet Marynia odważniej podchodziła do wody, kopała w wodzie nóżkami, chlapała rękami i nie zważała na słoną wodę, której krople padały jej na buźkę i do oczu.

Plaża Veliki Zal

Parę minut po 13:00 wielka chmura zawisła nas morzem, potężne białe kalafiory kłębiły się ponad wodą zapowiadając burzę. Rzeczywiście, grzmotnęło parę razy, więc zebraliśmy rzeczy i wróciliśmy na kwaterkę. Po powrocie z nieba spadło zaledwie kilka kropel deszczu, postraszyło i przeszło. Wykorzystaliśmy więc czas po obiedzie na zwiedzanie oddalonego zaledwie o 2 km Arboretum Trsteno. To największy na Chorwacji ogród botaniczny. Z dużymi oczekiwaniami przekroczyliśmy bramę wejściową, uiściliśmy niemałą opłatę 50 kn/os. (na szczęście, dzieci miały darmowe wejście) i rozpoczęliśmy wędrówkę krętymi ścieżynkami. Wokół piękne, majestatyczne cyprysy, platany, wiele krzewów i niestety tylko znikoma liczba kwitnących jeszcze kwiatów (no cóż, nie ta pora), kamienny akwedukt, kościółek, fontanna i ślub… Trafiliśmy na uroczystość zaślubin w ogrodzie, więc możliwość zwiedzania była lekko utrudniona, aby nie wchodzić zbytnio w paradę parze młodej i gościom. Dyskretnie przemykaliśmy, gdzie mogliśmy. Ogród ma swój klimat, panuje tu taki chorwacki chaos, luz wśród roślin, ale też i zaniedbanie. Jakby zapomnienie. Niegdyś zachwycający letni pałac w ogrodzie, teraz wygląda jak stęchły dworzec kolejowy. Brudne posadzki, śmieci, niszczejące ściany i stropy. Dawna świetność chyba tu już nie wróci. A szkoda. Bliskość Dubrownika chyba także tu dała się we znaki. Któż chce podziwiać ogrody, jeśli obok tak sławetne miejsce? Z lekką goryczą wracamy.

Arboretum Trsteno

Trebinje i monastyr Tvrdoš

Dziś postanowiliśmy dać odpocząć naszej skórze, po wczorajszych kąpielach w morzu i w słońcu. Z wielkim entuzjazmem spojrzeliśmy na mapę po drugiej stronie granicy z BiH, odczytaliśmy nazwę miejscowości Trebinje i poszperaliśmy w przewodniku co to za miejsce. Szybko okazało się, że nie tylko samo miasto oferuje kilka atrakcji, w niedalekiej odległości jest także monastyr Tvrdoš. Ponoć pierwszy kościół miał tu już być w czasach wczesnochrześcijańskich (IV-VI w.), obecne budowle pochodzą już z XVII w., choć w podłodze monastyru pod szklanymi płytami widać część starych murów. Ale zacznijmy od początku. Kręta chorwacka droga doprowadziła nas do granicy z BiH, palące słońce lekko podgrzało auto w czasie stania w kolejce do odprawy, na szczęście trwało to tylko kilka minut i już mogliśmy odetchnąć bośniackim powietrzem. Trzeba przyznać, że zupełnie inny klimat czuć po drugiej stronie granicy, jakiś taki bardziej swojski, da się tu odetchnąć po turystycznej Chorwacji. Tylko zalegające w każdym kącie, rowie, zaroślach śmieci ujmują temu oddechowi pełni. Po drodze do monastyru mijamy kilka przydrożnych straganów (jupi!, będę mogła kupić kilka domowych jarzynek i owoców). Zajeżdżamy na parking. Kilka aut, jeden autokar. Spokój, cisza, sakrum. Zarzucam na odkryte ramiona lnianą koszulę i idziemy. Dzieci oczywiście głodne (!), jedzą na ławeczce przed monastyrem drożdżówę upieczoną wieczorem.

Drożdżówa

Posileni na ciele idziemy na ucztę duchową.

Monastyr Tvrdoš

Miejsce aż tętni cichością, spokojem i świętością. Każda roślina jest tu, jakby zasadzona przez samego Stwórcę. Mnisi dbają o każdy kamyk, kwiat, wszystko ma tu swoje miejsce. Maleńki strumyczek wypływa z części oznaczonej napisem „PRIVATE”, woda pluska przez wapienne kamienie, przelewa się przy roślinkach, starych drewnianych kołach i niknie pod zielonymi pokrywami z drewna. Robimy kilka zdjęć (okazuje się później, że nie można), dzieci zachwycają się tym maleńkim cudem natury stworzonym mnisią (tak to się pisze?) ręką.

Monastyr Tvrdoš

Wkraczamy do środka. Tu dopiero klękam pod ciężarem zachwytu. Wszystko wewnątrz monastyru pod wezwaniem Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny jest modlitwą. Ikonami pokryte całe ściany, ikona zaśnięcia NMP, Zwiastowania, Narodzenia, Przemienienia, Wjazd do Jerozolimy, Ostatnia Wieczerza, Śmierć na krzyżu, Zmartwychwstanie, Pantokrator… Umilenie… Och, rozglądam się na klęczkach i czytam te ewangeliczne obrazy, chłonę ciszę, aż tu wchodzi wycieczka i klops.

Monastyr Tvrdoš – wnętrze

Maciek wychodzi ze świrującą Marysią, Helcia też, zostaje Bartuś. Szukamy jego Patrona, ale wśród napisów na ikonach nie jestem w stanie znaleźć, nie umiem ich przeczytać. Znaleźliśmy za to ikonę św. Heleny 🙂 Wychodząc zerkam raz jeszcze na posadzkę. A tam, przy intencjach i woskowych świecach błyszczy się lekkim ciepłym światłem odbitym od słońca wpadającego przez główne wejście mozaika…

Monastyr Tvrdoš – mozaika

Jest niewiarygodna. Ręcznie ociosany każdy sześcianek kamienny, ułożony w obraz morza, ryb, wyspy… Cudo. Idę po niecierpliwców, Maćka z Marysią i Helcią, aby obejrzeli. Po tej uczcie duchowej zmierzamy do auta, zahaczając o sklepik. Wino mniszej roboty (tuż przy klasztorze pnie się winnica), lampka oliwna, krzyżyk dla Bartusia, bransoletki dla Helci i Marysi, to wszystko ląduje w naszych zakupach.

A teraz kolej na Trebinje. Parkujemy na miejskim parkingu, ceny normalne (po dubrownickich szaleńczych stawkach czujemy się wniebowzięci). Idziemy do informacji turystycznej, gdzie dostajemy mapkę i kilka wskazówek. Po drodze do Muzeum Hercegoviny musimy obrać kierunek na jedzone… 😉 Zasiadamy pod platanami, zamawiamy, jemy do syta, płacimy normalną ludzką stawkę za pyszności i z pełnymi brzuszkami idziemy do muzeum.

Centrum Trebinje

Krótką informację o muzeum i ekspozycji otrzymujemy od Pani przewodniczki, a potem idziemy już sami, dziecięcym tempem. Mamy szczęście zwiedzając ostatnie piętro, jakiś pan z obsługi otwiera specjalnie dla nas kolekcję poświęconą środowisku naturalnemu. Zza drzwi zagląda na nas wypchany dzik ;), sarna, żbik, jeż, zając, sójka, lis, wilk, kozica i wiele innych, dalej ryby, węże i owady. Marysia głaszcze zająca i zmykamy dalej. Zahaczamy jeszcze o kościół Narodzenia Najświętszej Maryi Panny i autem jedziemy dalej, obejrzeć słynny kamienny most Arslanagića nad rzeką Trebisnijca.

Most Arslanagića

Rzeczywiście, piękna budowla. Zatrzymujemy jej widok nie tylko na zdjęciach i w pamięci, ale wszyscy (poza Maćkiem) robimy rysunek z natury.

Rodzinne rysowanie

Ostatnim punktem dzisiejszej wycieczki jest jeszcze wybudowana w 2000 roku prawosławna świątynia Hercegovačka Gračanica. Ze wzgórza, na której się ona znajduje podziwiamy jeszcze widok na miasto w barwach zachodzącego słońca.

Hercegovačka Gračanica

Zjeżdżając drogą ze wzgórza, zatrzymujemy się przy jednym z domków i u przemiłej, z cudownym uśmiechem staruszki kupujemy dwa słoiki miodu. Dzień wypełniony do ostatniej kropli. Wracamy oczarowani.

Plaża Veliki žal

Dzisiejszy dzień odbył się pod znakiem wielkiego… plażowania 🙂 Wybraliśmy plażę oddaloną od naszego miejsca pobytu o 10 km na zachód. Dystans do Dubrownika większy, zatem mieliśmy nadzieję także na niższe ceny (niestety zła hipoteza, na plaży owszem można zamówić coś do jedzenia, ale ceny oscylują wokół tych, które rządzą w Dubrowniku). Za to plaża bardzo sympatyczna, morze cieplutkie, pogoda przecudna i wiejący z orzeźwiającą mocą wiatr sprawił, że czas upłynął nam bardzo szybko. Marysia ucięła sobie drzemkę pod parasolem, owinięta w ręcznik, dzieci szalały w wodzie, a i my mieliśmy okazję przepłynąć się w stronę bojek. Widoki ponad wodą cudowne, a pod wodą równie zachwycające. Rybki na wyciągnięcie ręki – łowimy na obiad? Wieczorem wszyscy przypominamy raki 😉

Dzieciaki na plaży
Dzieciaki w kółkach

Droga do Chorwacji

Wyjazd z Głogoczowa o 19.00, przejeżdżamy przez Słowację, Węgry, Chorwację, Bośnię i Hercegowinę do Chorwacji. Podróż zaplanowana na 16 godzin trwa… 22 (sic!). Jednak dla piękna widoków w BiH – warto było tłuc się naszym Landkiem! Kiedy w Bośni droga zaczyna piąć się zboczami gór otaczających rzekę Neretvę, jazda samochodem przypomina oglądanie filmów przyrodniczych. Przepiękny, turkusowo – szmaragdowy kolor Neretvy kontrastuje z białością wapiennych skał. Raz po raz zerkam na czas jazdy do celu i oczom nie wierzę, czas dłuży się niesamowicie, ale prawie tego nie czuć, droga tak zachwyca. W głowach pojawia się myśl – jedzonko. Dzieci zaczynają być głodne, my nerwowo szukamy odpowiedniej restauracji. Jednak w tej okolicy widać tylko typowo turystyczne miejsca, masówki. Zauważamy pośród przydrożnych straganów z warzywami i owocami małą knajpkę, parkujemy, wysypujemy się z Landka i zasiadamy przy stoliku. Helcia zmięta jak liść osiki mówi, że zje tylko gotowane ziemniaczki (!), Bartuś zamawia cielęcinę i fryty (!), Maciek jagniątko z rożna, ja steka. Przemiła Pani kelnerka, pomimo że nie mają w menu gotowanych ziemniaków, załatwia sprawę na naszą korzyść 🙂 Po dłuższym oczekiwaniu dostajemy upragnione jedzone 🙂 Palce lizać. A po zerknięciu na rachunek, było nam jeszcze milej. Bośnia, to wyśmienity kraj na pyszne jedzenie. Z pełnymi brzuszkami ruszamy dalej, kupując po drodze u jakiejś babinki 3 kilo fig (po 5 zł za kg), pomidorki i najlepszą na świecie „domaci” cebulkę.

Droga nadal kluczy wokół pięknych szczytów, w dole majaczy Neretva, zbliżamy się do Mostaru, tu jeszcze powrócimy. Kierujemy się na przejście graniczne z Chorwacją. Tu zaczynam wątpić w mapy googla, do których przekonuje mnie mój Kochany Mężuś 😉 Droga wąska na jeden samochód, od czasu do czasu zdarzają się tu mijanki. Wkoło góry, trawa spalona słońcem i wszechogarniająca pustka. Gdyby nie to, że parę kilometrów wcześniej Maciek upewnił się u kelnera, że to przejście istnieje i działa, wolałabym zawrócić! Coraz bliżej do przejścia droga jest bardziej zarośnięta, ale, ale… w oddali widać jakąś budkę, słup i osprzęt pograniczny, to Orahov. Paszporciki, dwa uśmiechy i już jesteśmy na Chorwacji. Chwilkę dalej wyłania się Adriatyk! Uratowani! Po ponad półgodzinnej jeździe dobijamy do celu, miejscowości Orašac. Tu czeka na nas pensjonat z widokiem na granatowe morze 🙂